20 listopada odbyło się w Warszawie (w Bibliotece UW) pierwsze Forum Sztuki Opowiadania. Spotkało się tutaj wiele osób, to zdumiewające i cudowne, że przy tak wielu zajętościach znaleźliśmy czas na cały dzień albo choć jego kawałek. Doświadczeniemi pracy podzielili się: Joanna Sarnecka, Anna Woźniak, Beata Frankowska, Angela Ottone, Magda Lena Górska, Witold Vargas, Jarek Kaczmarek, Adam Markuszewski, Michał Malinowski, Szymon Góralczyk, Witold Dąbrowski.

Tutaj kilka myśli po spotkaniu:

Co za koszmar. Storytelling!

Remigiusza Mroza „O pisaniu na chłodno” to nie jest książka o literaturze tylko o storytellingu z elementami coachingu. Groch z kapustą: Salinger obok Cejrowskiego (bo ma niezły storytelling), Dan Brown z Myśliwskim. A co gorsza chodzi o to, żeby wszyscy pisali. Co za koszmar, wyobraźmy to sobie. Jak słusznie mawiał Bukowski: kto nie musi, niech nie pisze. I tego lepiej się trzymać – napisała Justyna Sobolewska.

Dobra, napisała na FB.

Ale: po pierwsze – wszyscy zdajemy sobie mniej więcej sprawę ze znaczenia mediów społecznościowych (jest ono duże J, za ich pomocą można wygrać wybory w Ameryce, a nawet w Polsce).

Po drugie – Justyna świetnie pisze i mówi o książkach, jest zaangażowana w bardzo różne działania służące literaturze i upowszechnianiu czytelnictwa (kolumna w „Polityce“, programy telewizyjne, kuratorowanie programu Festiwalu Stolica Języka Polskiego). Oczywiście, poruszamy się w niszy (większość Polaków i tak nie czyta), ale w tej niszy – Justyna Sobolewska jest postacią rozpoznawalną.

Po trzecie (a może naprawdę: po pierwsze) – taka wypowiedź jest ostrą stygmatyzacją storytellingu. Zostaje on przeciwstawiony prawdziwej sztuce (którą jest tutaj literatura, w innych kontekstach – bywa nią teatr) oraz oznaczony jako manifestacja intelektualnej pustki połączonej z niebywałą śmiałością publicznych wypowiedzi, określony jako sztuka sprzedaży i manipulacji, jakiś rodzaj szarlatanerii czy grafomanii.

Mam kłopot ze słowem „storytelling” – jeśli jest ono użyte tak, jak tutaj, nacechowane negatywnie. Wiem, że funkcjonuje jako pojęcie ze sfery coachowsko-biznesowej (marka musi mieć story, żeby być człowiekiem sukcesu musisz mieć story, itp.). W kontekście anglosaskim to słowo nie jest takie straszne – jeśli ktoś był np. w Scottish Storytelling Centre w Edynburgu, widział storytellerów z londyńskiego stowarzyszenia Crick Crack (przez jakiś czas byli w Barbican, teraz w Soho), słyszał i widział narracyjne performanse w The Moth – wie, że storytelling nie jest marketingiem i że nie jest fair przeciwstawianie go prawdziwej sztuce, którą jest literatura. Co nie zmienia problemu terminologicznego (który w sumie jest też etyczny). Jak żywe opowiadanie nazywa się po polsku? Po prostu tak: „sztuka opowiadania”, „sztuka narracji na żywo”, a może „opowiadactwo”? Czy obruszacie się, gdy ktoś mówi o Waszej pracy „ten/ta zajmuje się storytellingiem”? Ja się staram przed tym bronić, nie lubię tego słowa. Ale też trudno mi się pogodzić z tym, że ten „storytelling” został tak zawłaszczony, tak się źle kojarzy – z manipulacją, technikami sprzedaży, szarlatanerią. Bo na koniec tego wszystkiego, każdemu z nas, opowiadaczy, zdarza się sytuacja, kiedy trzeba zacząć od „I am a storyteller…”.

Zbierając: storytelling to podszywanie się.

I co my na to?

Zawsze można się obrazić, fuknąć i powiedzieć coś o wielkim świecie i jego usztywnionych salonach, o konwencjach i konwenansach, o tym jak bardzo jesteśmy niedoceniani i myleni z czymś/kimś innym. I jak bardzo nas cieszy ta peryferyzacja. Nie będę rozwijała tego paragrafu, każdy może (i umie) go wypełnić na swój sposób.

Polemizując z nieujawnionym polemistą powiem: nie zadawala mnie to. Nie zadawala mnie powiedzenie „w meczu koszykówki nie chodzi o zdobywanie punktów. Nie umiemy trafić do kosza, więc będziemy turlać piłkę po podłodze i nazywać to alternatywą wobec opresyjnych reguł“. Jako wykonawczynie, badaczki i myślicielki – bierzemy udział w tych grach. Są to rozgrywki o uznanie, o prestiż, o pieniądze. Pewnie, że fajniej byłoby zachować niewinność, ale po tym, jak się złożyło pierwszy wniosek o dofinansowanie (działań w dziedzinie sztuki opowiadania) oraz zrobiło pierwszy festiwal (sztuki opowiadania, a nie „form pogranicznych“ czy nie wiadomo czego), jak współzałożyło się stowarzyszenie (opowiadaczy) – niezbyt już można udawać, że nie wiadomo, co się stało.

Otóż wiadomo: na różne sposoby i na skutek różnych impulsów uznaliśmy, że opowiadanie na żywo jest sztuką. Włożyliśmy w to czas, życie, umiejętności, emocje. Czy jesteśmy w stanie jako środowisko coś w tej sprawie zrobić?

Na przykład doprowadzić do tego, że w języku instytucjonalnym (chodzi przede wszystkim o sferę edukacji i kultury) sztuka opowiadania zostaje wyodrębniona – nie jako gorszy krewny, który wiecznie musi się tłumaczyć ze swojej obecności przy wielkim stole kultury? Czy jesteśmy w stanie – tak, właśnie dzisiaj, w tych niedobrych, zamkniętych czasach – starać się o formalne i instytucjonalne uznanie sztuki opowiadania, jako dyscypliny niezbędnej w strukturach edukacji i rozpoznawalnej w życiu instytucji kultury? Czy jesteśmy w stanie solidarnie działać na rzecz wyodrębnienia naszej dziedziny sztuki?

I tak też muszę powiedzieć: nie jesteśmy amatorami. Wiem, za tym jest cała sfera subtelnych rozważań o miłości, której efektem jest zaangażowanie właśnie a m a t o r s k  i e oraz przeciwstawianych temu instytucji, które sztywnieją, tracą ducha itd. Wszyscy czytaliśmy „Narcyza i Złotoustego“ 😉 i podobne powieści, które pozwoliły zobaczyć te dylematy ubrane w piękne postaci. To cudowne pozory. Praca na rzecz strukturalnego uznania nie oznacza rezygnacji z osobistego zaangażowania, gotowości do ryzyk i bezinteresowności. Tę opozycję odłożyłabym na bok.

Ponieważ: sztuka opowiadania powinna dojrzeć instytucjonalnie. Powinna domagać się:

  • stałego miejsca w szkołach;
  • płatnych rezydencji w muzeach
  • stałej obecności w uniwersytetach trzeciego wieku;
  • etatów w instytucjach kultury;
  • uznania w ośrodkach badawczych;
  • przestrzeni i infrastruktury gwarantowanej przez miejskie budżety.

Tak, właśnie te słowa mam na myśli: stałe, płatne, instytucje, rezydencje, gwarancje, uczyć. Jeśli ktoś ma pokazywać ludziom w różnym wieku i stanie, że opowieść jest lepsza od wrzasku i uczyć ich przekładu doświadczenia i uczuć na rozumną i pełną emocji opowieść – są to właśnie storytellerzy. Ogrodnicy i mitografi. My. Umiemy. Nasza praca ma znaczenie. Rozumiemy, co robimy.

Uporządkujmy teraz tę sytuację, zajmijmy własne miejsce w naszej własnej kulturze. W naszej własnej społeczności.

Zabierzmy się za to. Co myślicie?