Zaraźliwe opowieści

Ależ jest tych wątków! Wszystkie niesamowite, wszystkie niewesołe.

Mała antologia. Na różne sposoby:

Na ludowo:

Opowieści pochodzą ze zbioru Lithuanian Mythological Tales, oprac. Norbertas Vėlius, Vilnius 2002.

Opowieści te są wyborem zapisów terenowych – wszystkie historie o niesamowitych postaciach wędrujących po drogach, opłotkach i wsiach zostały opowiedziane przez prawdziwych ludzi, którzy widzieli to na własne oczy. Prawda doświadczenia jest czymś innym niż prawda zdarzeń 😉

„W czasach zarazy trzy młode i piękne dziewczyny w białych sukniach wędrowały po wsi. Po zachodzie słońca szły od chałupy do chałupy, a każdą z chat spryskiwały czymś jakby wodą. Gdy wchodziły do środka pytały „Jest tu kto?“ – a przecież każdy się przed nimi chciał schować. Jeśli ktoś im odpowiedział mówiły: „Kto żyw, niech zostanie żywy“.

Jeśli jednak w domu panowało milczenie wołały: „Nikt nie odpowiada i tak niechaj zostanie!“. W takim domu wszyscy umierali.

Powiadano, że do wsi Ożkabaliai Zaraza przyjechała powozem zaprzężonym w sześć karych koni. Mówią, że była ubrana w szykowny czarny strój i jechała od domu do domu…” (historia zanotowana w 1903).

Inna opowieść:

„Działo się to we wsi Urkionys. Ludzie zaczęli licznie umierać.

Było wiadomo, że to Cholera, a na pewno wiedział to niejaki Zaleckas. Pewnego razu zobaczył ją, jak we własnej osobie się zbliża: kobieta w białych szatach, na białym koniu. Uciekł w pole konopi i schował się, przykucnął między liśćmi. Ale ona zobaczyła go, podjechała prosto do niego i powiedziała „Zaleckas, wyłaź z tych konopi. Nie chodzi mi o to, żebyś umarł, ale żebyś dał mi zapalić. Mnie się nie bój”.

Dał jej trochę tytoniu, ale rękę owinął sobie koszulą. Cholera zapaliła, a potem odjechała.

Zaleckas przeżył, choć inni padali jak muchy.

W innej wsi zebrały się kobiety, wspólnie przędły, a potem z tych nici utkały ręczniki. Ustawiły się w dwóch miejscach na dwóch końcach drogi i rozciągnęły te ręczniki wysoko nad sobą. Wtedy ludzie przestali umierać” (zanotowana w 1936).

Na literacko

Podobno właśnie teraz zabrakło Dżumy Camusa w bibliotekach i księgarniach i z pewnością już samo to jest opowieścią: książka, którą czytaliśmy w licealnych czasach jako przypowieść o naturze ludzkiej i jej przedziwnych mechanizmach, o racjonalizowaniu nieszczęścia, o mechanizmie kozła ofiarnego – zaczęła być czytana jako instrukcja obsługi albo reportaż z naszej współczesności, troszkę przebranej w historyczny kostium.

Do tego tekstu dodaję Narcyza i Złotoustego. Jeszcze w listopadzie zeszłego roku, gdy opowiadałyśmy wspólnie z Jolą Kossakowską historię inspirowaną powieścią Hessego wydawało mi się, że poruszamy się po wyobrażonej krainie, zwanej średniowiecz.

No, teraz nie wiem.

Na przykład fragment, mówiący o spokoju odnalezionym przez troje ocaleńców: Złotoustego, Lenę i Roberta, którzy uciekli z zarażonego miasta:

„Znaleźli opuszczoną chatę i urządzili w niej wszystko jak trzeba. Gotowali jedzenie, ich życie było jak wyspa. Mieli kozę, znaleźli też pólko z rzepą. Strumień był niedaleko, wodę miał przejrzystą i słodką. Często śpiewano przy pracy. Mijał dzień za dniem.

Pewnego dnia, kiedy wspólnie pili mleko i chwalili swoje życie domowe, Lena rzekła nagle zadumanym tonem:

– Ale jak to będzie, kiedy przyjdzie zima?

Nikt nie odpowiedział. Robert roześmiał się, Złotousty dziwnie jakoś popatrzył przed siebie. Z wolna spostrzegła Lena, że nikt nie myślał o zimie, że nikt nie zamierzał poważnie pozostać tak długo w tym miejscu, że nie jest to dane na zawsze, ani nawet na życie.”

 

I pewnie wiele jeszcze można by do tego literackich obrazów dodać. Msza za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego? Edgar Allan Poe, Król Dżumiec (King-Pest, przełożył Bolesław Leśmian)? Szczurołap z Hameln (bracia Grimm, ale i Wagner) – trochę ludowy, trochę literacki, trochę prawdziwy.

Co jeszcze?

 

 

 

Na bogato

Tak, właśnie to chciałam wyróżnić. Pańską opowieść o zaraźnym czasie.

Dużo się mówi o Dekameronie w tych dniach, że to jest taki wzór bycia wobec sytuacji powszechnej choroby.

No ale weźcie. Jak to się zaczyna:

„Ilekroć, miłe damy, pomyślę o wrodzonym wam współczuciu, zaraz wystawiam sobie, że dzieło niniejsze będzie miało dla was smutny i przykry początek. Zaczyna się ono bowiem od wspomnienia morowej zarazy, strasznej i żałosnej dla każdego, kto był jej świadkiem, albo też jakimkolwiek sposobem się o niej dowiedział. Nie chciałbym jednak, abyście przeraziły się, nim czytać zaczniecie, i pomyślały, że przez cały czas czytania płakać i wzdychać będziecie. Niechajże ów smutny początek będzie dla was tym samym, czym dla wędrowców strona i spadzista góra, za którą skrywa się miła i piękna równina”. (Giovanni Bocaccio, Dekameron, przeł. Edward Boyé, Kraków 2015).

 

Pański jest bardzo cały ten inicjalny obraz i bardzo mi się on wydaje podejrzany. Bo o czym on jest? O tym, że pragniemy opowieści? Czy o tym, że jednak naszym życiowym ideałem jest villa gdzieś w Toskanii. Lato, ale nie za gorące, chłodne wino, upięte loki, suknie, miny i całe to kulturalne wyposażenie, które pozwala nam odetchnąć od miejskiej ciasnoty (a także od biedy, smrodu i innych rzeczy niewymownych) i celebrować to pierwsze, naprawdę pierwsze zdanie zbioru Boccaccia. Brzmi ono: „Ludzka rzecz to współczucie dla nieszczęśliwych”. Nowele świetne, ale sama sytuacja ich opowiadania – jednak odrażająca.

 

Na bogato. Sequel

I to jakoś prowadzi mnie to w stronę innego obrazu, który też jest pański, a może nie.
Jest rok 1816. Państwo siedzą w willi Diodati (Szwajcaria, Jezioro Genewskie).

Rok ten zostanie nazwany „rokiem bez lata”. Państwo jeszcze o tym nie wiedzą (o tej nazwie znaczy, bo ona powstanie z czasem), ale się nudzą. Bo pada. A pada, ponieważ kilka miesięcy wcześniej wybuchł wulkan Tambora w Indonezji, a chmura pyłów zasnuła niebo globalne. To znaczy wszelkie lazury i błękity zanikły. Było szaro. I lało.

„A może byśmy poczytali coś o duchach” – mówi Lord Byron, do którego należy willa Diodati. Nie, na pewno tak nie powiedział. Na pewno to była wypowiedź jednocześnie bardziej wyszukana i centralnie obraźliwa, i na pewno państwo z towarzystwa mieli ze sobą książki i nikt im nie musiał mówić „A może byśmy poczytali…”.

Czytają o duchach. Duchy nie przychodzą. A może są stale z nimi obecne? Intensywność spożycia jest w tej willi znaczna, a nawet imponująca, więc kto by odróżnił co po tej, co po tamtej stronie rzeczywistości. Doktor Polidori, Claire Clermont, Percy Shelley i Mary Shelley.

Wiecie, to nie byli ludzie żywiący się tak bardzo chlebem powszednim.

Ale całkiem jak my – wierzyli w to, że pisać jest lepiej niż czytać, a wyrażać siebie znacznie lepiej niż dawać wyraz (komuś/czemuś innemu niż my sami).

„Dwoje przyjaciół […] oraz ja postanowiliśmy, każde z osobna wymyślić historię opartą na fenomenach nadprzyrodzonych” – znajdzie się później we wstępie do powieści.

Towarzystwo rozchodzi się do pokojów.

Wiek dziewiętnasty dał nam (między innymi) dwa piękne słowa: naśladowanie (z) i usiłowanie.

To są usiłowania.

Nie chcecie tego widzieć. Tych resztek, tych imitacji, tego niczego, które produkują Byron i Polidori, pewni (nie wiadomo, który bardziej), że towarzyskie zwycięstwo mają w kieszeni.

Mary Shelley ląduje z powieścią. Normalnie z powieścią, całą. Nie będzie jej za bardzo mogła wydać pod własnym nazwiskiem. Będzie się z tą niemożnością konfrontowała wiele razy, bo powieść stanie się opowieścią naszych czasów.

Tylko głupio wyszło z tym Prometeuszem, prawda? Koleś, który wyuczył się alchemii oraz medycyny konwencjonalnej pozszywał innego kolesia z kawałków ludzi (i zwierząt), a potem się go przestraszył i uciekł. Zwyczajnie uciekł. To jest pewnie na inne rozważania.

A w centrum tej jest jednak ten rzadki obraz: kobiety, która ma czas.

Ma własny pokój. Ma własne biurko.

Własnym, wyrazistym dziełem odpowiada na pytanie: „Co jest istotną opowieścią naszych czasów”?

Tak historia wydarzyła się dwieście lat temu. Nic się nie zmieniło: takie warunki pracy osiąga się wyłącznie w warunkach katastrofy. Aha, i to prawo do pisania niezmiennie pozostaje rzadkim przywilejem elit. Na przykład ja teraz mam czas, żeby napisać Wam te wszystkie rzeczy.

 

Na czarny humor

Ech, co tu dużo mówić.

Czechow.

Mnóstwo papieru (to jest jakbym czytała codzienną gazetę/portale).

Pogotowie ratunkowe (strzeżcie nas bogowie przed ekspertami).

I jeszcze o grozie kichnięcia – nieśmiertelna Śmierć urzędnika.

I śmieszno, i straszno. (skany wrzucam do Dropboxa).

Cudowne.

 

Na pozytywnie/pozytywistycznie

Czyli ogromny, ogromny temat, na który składają się historie ludzi, którzy nie oddawali się snom, tylko pracy. Albo właśnie – oddawali się marzeniom i snom. Tylko nie były to sny o zgodnym poddaniu się śmierci i zjednoczeniu z naturą, ale właśnie ten bezczelny ludzki gest wyszarpywania życia. Wyszarpywania życia dzieci, położnic, ludzi starszych. Niepokorny gest stawiania oporu epidemiom, chorobom wieku dziecięcego, zakażeniom. Ten często wyśmiewany wysiłek rozumienia powtarzalności, reguł i zależności, który prowadził do t e r a p i i  i  p r o f i l a k t y k i.

Pasteur? Koch? Gustav Adolf Neuber (ojciec aseptyki)? Wiele innych biografii i temat do ciągłej eksploracji.

Do czytania: książki Thorvalda, ale i mniej znana opowieść o badaniach nad tyfusem, II wojnie światowej i o tym, jak karmienie wszy uratowało życie wielu osobom, czyli:

Arthur Allen, Fantastyczne laboratorium doktora Weigla, tłum. Barbara Gadomska, Wołowiec 2016.

 

Na pięknie (i filmowo)

https://www.filmweb.pl/film/Medicus-2013-655701

Medicus (reż. Philipp Stölzl, 2013).

To jest o tym, że w czasie kryzysu rozprzestrzeniają się nie tylko mikroorganizmy, ale i wiedza. Ta – w przeciwieństwie do odpornych nośników choroby – rozprzestrzenia się z trudem. Jest delikatna i nieodporna wobec populizmów.

Niezły film (można oglądać z dziećmi), pozytywna historia.

A także (ci co rozumieją, to zrozumieją) – Ben Kingsley, który jak dla mnie mógłby po prostu nie robić nic, a to i tak byłoby wspaniałe.

 

Na wizualnie. A może nawet – na niewidzialnie

A gdybyśmy tak zniknęli? Co to byłaby za historia?

W tej galerii znajdziecie najprzedniejsze dzieła europejskiego malarstwa. Wymazano z nich ludzi.

https://www.artribune.com/tribnews/2014/12/latelier-di-vermeer-disabitato-lultima-cena-di-leonardo-senza-commensali-jose-manuel-ballester-svuota-i-capolavori-della-pittura-ed-e-subito-mania/?fbclid=IwAR1zmzuFzrvsudeSuqWXBG6f1jlq-AiEOqfF3WEr_VtHR-TEEPhfIkHLmu8

Dziękuję Ani Woźniak za tę wskazówkę.